- Tak musisz! To twój BRAT!
- Kto go tam wie.
- Eugeniuszu! Ja to wiem. Czemu jesteś dla niego taki okropny? - spytała matka, na co Dobry tylko przewrócił oczami, a za chwilę się wzburzył.
- Przestań nazywać mnie Eugeniusz! We wszystkich dokumentach mam Korin, i tak się nazywam - zarówno Korin, jak i jego mama mieli już dość dyskusji o jego imię. Jednak żadne nie chciało ustąpić, w końcu jaki normalny chłopak zgodziłby się na imię Eugeniusz?!
- No dobra, koniec, kiedyś na pewno wyjaśnić sprawę imienia, ale nie teraz. Za chwilę się spóźnimy na świstoklik.
- Nie zaraz, tylko teraz. Łapiemy!
Trzy osoby z rodziny Dobryskich złapała za połamaną doniczkę, która miała ich przenieść w miejsce, gdzie czekał starszy syn. A przynajmniej powinien czekać, niestety tak nie było, bo u podnóża zielonego, nienaruszonego zimą wzgórka, miejscu gdzie przeniósł ich świstoklik, nikogo nie było.
- I gdzie on jest? - Dobry nie przepuścił okazji, żeby ponarzekać na brata.
- Może jeszcze się pakuje albo ma dodatkowe zajęcia - zasugerowała już poddenerwowana matka, a prychnięcie młodszego syna jeszcze bardziej pogłębiło ten stan.
- Albo się zgubił, ona jest do wszystkiego zdolny.
- Przestań go obrażać! Dlaczego nie możesz go wspierać?! Jesteście przecież braćmi! - nerwy pani Dobryskiej puściły. Nagle odezwał się nie biorący udziału w dyskusji ojciec Dobrego.
- Już go widzę. Zaraz tu będzie - Korin i jego mama podnieśli wzrok, a wtedy starszy syn się przewrócił.
- A ja już nie - rodzice mimo woli uśmiechnęli się na uwagę Dobrego, a tata nawet ukradkiem powiedział do niego "to ci się udało". Po krótkim powitaniu teleportowali się na powrót do kamieniczki w centrum Gdańska, a na zewnątrz znów było biało i padał śnieg. Korin rozejrzał się po mieszkaniu. Wiele się nie zmieniło, właściwie to nie zmieniło się nic. Ściany cały czas miały kolor, który dla Dobrego był żółtym, ale jego mama nazywała go słonecznym. Dla chłopaka nie miało to różnicy, bo żółty to żółty, a i tak był ohydny. Kiedy tylko wyszedł z przedpokoju w oczy rzuciła mu się ta sama brązowa kanapa i olbrzymi kredens, o który jak zwykle prawie się potknął (w końcu kto normalny stawia kredens ta, żeby nóżki wystawały do połowy przejście z pokoju do pokoju?!). Po obu stronach siedziska, na które właśnie rzucił się ojciec Dobrego, stały regały, aktualnie przystrojone łańcuchami, które widocznie były nadpobudliwe, bo co chwila się ruszały i zmieniały miejsce.
Mieszkanie Dobryskich (kiedyś poprawię go, ale to kiedyś) |
- To prawie nie był mój pomysł - pan Dobryski podniósł ręce w geście niewinności, po czym spojrzał na stalową wannę ze sporą niechęcią i znów posypały się śnieżki, przeważnie wycelowane tak, by resztki lodu wpadały za kołnierz. Te bałwany były piekielnie celne!
Dobry nie do końca wiedział co teraz ma robić skoro ozdoby są już porozwieszane. W kuchni pomoże mamie Zdzisiek, może pójść do pokoju i poudawać, że go nie ma? Posiedzieć z tatą i porozmawiać o szkole, czyli głównie o meczach quidditcha? Przeszedł duży pokój i przeszedł na koniec korytarza do swojego pokoju.
- Czekają mnie długie święta - westchnął rzucając się na łóżko.
Chwilę po tym weszła mama i powiadomiła, że trzeba jeszcze dokończyć sprzątanie i ozdabianie domu, co więcej miał robić to z bratem. To zdecydowanie nie był dobry pomysł, ale czego się nie robi dla dodatkowego kawałka makowca? Jednak ostatecznie wyszło na to, że wróżbiarze zamknęli się w kuchni, tak jak myślał wcześniej Dobry, a jemu i ojcu przypadło do robot sprzątanie.
- Oby tylko Zdzisław nie wywróżył jakiejś potrawy, która nas zabije, bo te szklane kule zawsze były jakieś podejrzliwe w stosunku do mnie. Oby to nie było ciasto - zaśmiał się pan domu.
Mimo wszystko święta w domu Dobryskich zawsze były wesołe i nawet Korin/Eugeniusz dobrze się bawił, zarówno podczas wieszania ozdób od sufitem (duży udział mogło mieć w tym to, że był podnoszony Leviosą przez swojego ojca, w końcu kto nie chciałby latać, nawet przy ograniczeniu swobody wyboru drogi) i posiłków rodzinnych (chyba jeszcze nigdy nie śmiali się tak bardzo z brata, jak wtedy, kiedy dowiedzieli się jak przepowiedział na szkoleniach koniec świata za dwa dni i zaczęto do tego przygotowania, a po dwóch tygodniach okazało się, że Zdzisiek pomylił układy gwiazd i chodziło tylko o nadchodzący deszcz), nawet sprzątanie w pewnym sensie było przyjemne, a na pewno zabawne, zwłaszcza kiedy niezdarny Zdzisiek zrzucał na siebie różne przedmioty.
Podczas obiadów rodzinnych atmosfera była tak świąteczna, że nawet bałwany nie rzucały śnieżkami (nie tak często) tylko razem z nieśmiałymi aniołkami latającymi pod sufitem, śpiewały kolędy.
Drugiego dnia świąt podczas kolejnego z rodzinnych posiłków w szybę zapukała sowa. Dobry podszedł do okna, a sowa szybko wrzuciła mu list w ręce i od razu odleciała. Nawet nie oczekując nagrody. Zobaczył, że pismo jest do niego, szybko je otworzył, a za chwilę podbiegł do taty, ale mama mu przerwała.
- Tak możesz. Teleportuj się z bratem.
- Dzięki mamo.
*
Dla niego święta już drugi rok nie były uosobieniem szczęścia, radości i rodzinnego ciepła. Przypominały tylko o bólu i stracie. Zaczynały się od wizyty na cmentarzu. Unosiła się jeszcze poranna mgła i światełka poustawiane na grobach były zamazanymi punktami. Ludzie mimo wczesnej pory przychodzili dość tłumnie do swoich zmarłych bliskich. Jednak część, w której leżał jego brat zawsze była pusta. Nigdy nie było tam ludzi. Jednak dziś wśród szarych, grobowych płyt dostrzegał zarys postaci, wydawała mu się znajoma. Sam fakt, że w tej części cmentarza ktoś był było zaskoczeniem, więc co czuł Halt kiedy zorientował się, że postać jest przy miejscu spoczynku jego brata. Właśnie odchodziła.
- Co tutaj robisz? Nigdy cię tu nie było - powiedział trochę z zaskoczeniem, trochę z wyrzutem.
- Zawsze byłam tylko się mijaliśmy - odpowiedziała spokojnie Liliana, nie zwracając uwagi na ton Halta - Widziałam was w zeszłym roku, a także nie raz bez okazji.
- Czemu w takim razie nigdy nie podeszłaś?
- Bo nie chciałeś mnie widzieć.
- Czemu?
- Tum nahi samajhoge*.
- Znów zaczynasz z tym swoim suahili?
- Hindi.
- Jeden bies.
- A jednak dwa, i to zupełnie różne - Liliana uśmiechnęła się smutno - Idź do rodziców. Pozdrów od nas, kiedyś.
- Sama to zrób teraz. Chodź. Na pewno chętnie z tobą porozmawiają.
- Nie. Muszę już iść.
- Nie musisz - pociągnął Lilianę za rękę. Dziewczyna posłusznie podążyła za Haltem.
- Dzień dobry - powiedziała nieśmiało,nie miała odwagi podnieść wzroku, spojrzeć im w oczy. To spotkanie było jeszcze trudniejsze niż to w pociągu.
- Witaj. Już myślałam, że nas unikasz. Kilka razy cię widziałam, ale nigdy nie podeszłaś - w tonie pani Brzozowskiej nie było żadnego negatywnego uczucia, którego Liliana tak bardzo się bała, tylko troska.
- Po prostu często się śpieszę. I gubię. Miasto jednak nie jest dla mnie - odważyła się unieść wzrok, a kiedy spojrzała na twarze rodziców Halta cały jej poprzedni lęk wyparował. Chwilę jeszcze rozmawiali, a potem rozeszli się w różne strony.
- Dobrze, że ją masz - stwierdził ojciec Halta po chwili - to świetna dziewczyna.
- Musi być skoro puściła w niepamięć zeszły rok, kiedy zerwałeś całkowicie kontakty. Musimy szybko znaleźć miejsce, żeby się teleportować.
- Na cmentarzu w Wigilię?
- Nie marudźcie. Zbierajcie siły na szykowanie domu.
- Mamo? Skoro już poszedłem do szkoły...
- Nie.
- Ale nawet nie wiesz o co chciałem spytać.
Święta Halta minęły inaczej niż innych. Wszędzie był smutek, wciskał się w najwęższą szczelinę, ciasno owijając wszystko czarnym szalem. Dlaczego w takie święta najbardziej odczuwamy stratę po bliskich nam osobach? Dlaczego wszystko na co się spojrzy, czego się dotknie, przypomina o pustce, która została w sercu. Przypomina o tej osobie. Przypomina i daje chwilową nadzieję, że to jednak nie prawda, że Kanaka zaraz wyjdzie ze swojego pokoju z bębnem, zacznie się przekomarzać z ojcem, potarga włosy Halta, pocałuje mamę w policzek, a potem usiądzie i zacznie grać. A potem jeszcze brutalniej tę nadzieję odbiera. Uświadamia, że już nigdy tak nie będzie. On nie powróci. A ożywiane co rusz wspomnienia zadają tylko jeszcze więcej bólu. Dlatego przy wigilijnym stole Brzozowskich nie było głośnych śmiechów, nie było krzyków. Rany były jeszcze zbyt świeże. Oczywiście, że były rozmowy, ale Kanaka był tematem tabu, a mimo wszystko, Kanaka był wszystkim.
Drugiego dnia świąt nie mieli gości. Siedzieli w trójkę w salonie i usilnie starali się odwrócić uwagę swoich myśli od zmarłego syna i brata. Tata z kartką papieru pisał coś. Może był to kolejny wiersz. Może projekt kolejnej szabli albo coś równie magicznego. Choć Halt stawiał, że gdyby zajrzał teraz ojcu przez ramię, zobaczyłby bazgroły nie mające większego sensu. Mama różdżką pomagała sobie w sprzątaniu. Od czasu do czasu zagrała coś na skrzypcach. A Halt? Siedział i myślał. W końcu mając tego dosyć zerwał się i wszedł do swojego pokoju. Szybko napisał trzy listy. Teraz tylko czekać na odpowiedzi.
_______________________
Witam znów, miałam napisać wiecej, miałam w końcu skończyć święta, ale nie mam siły. Coraz mniej mam energii do tego, żeby spędzać kilka godzin na przepisywanie czegoś, co nie spotyka się niczym. Wybacz jeśli tam jesteś jakaś osóbko, ale załatwiasz to sobie na własne życzenie, Nie wiem kiedy będzie kolejny rozdział. Nie wiem co w nim będzie. Pożyjemy, zobaczymy. A na razie zostawiam to.
Visenna (zła tylko trochę ;) )
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz