piątek, 20 maja 2016

Rozdział 21 : Nowy początek...

"Nie marnuj drogi,
Nie marnuj czasu, 
Nie rób zbyt wiele zbędnego hałasu." 


     Kiedy Liliana weszła do domu poczuła się jakby przekroczyła wrota do innego świata. Wszystko wydawało się takie... normalne... niemagiczne... ciche. Nie wiedziała sama co czuje, czy było to rozczarowanie? smutek? żal? czy może ulga z powrotu do poprzedniego życia? ale czy to poprzednie życie nadal istniało?
     Dziewczyna nie zdążyła odłożyć plecaka, a już rzuciła się na nią Ebony, oczywiście nie wystarczyło jej zwyczajne "siema piesku, jak ci się żyło?", potarmosić po głowie i odjeść. Nie przy tym psie. Suczka nie miała zamiaru nigdzie iść bez Liliany, nie opuszczała dziewczyny na krok. Kiedy odkładała plecak do pokoju, kiedy wynosiła sobie siedzisko na ganek i wreszcie tam została. Najgorsze było to, że Ebony nie spuszczał z niej oskarżycielskiego spojrzenia, jakby chciała powiedzieć "Zostawiłaś mnie samą na cztery miesiące i myślisz, że tak łatwo ci odpuszczę? Niedoczekanie! Masz żałować!". Na szczęście za chwilę dołączyli się rodzice i Ebony przestała się dąsać wyłącznie na nią, a w związku z tym, że nie potrafiła skupić się na pretensji do więcej niż jednej osoby zaczęła radośnie skakać między rodziną. Trójka zaczęła się śmiać i wszyscy byli bardzo wdzięczni cudownemu psu, że przerwano ciszę, która by zalegała i otulała ich szczelnie. Zaczęli rozmawiać  wszystkim, o niczym, o tym, że w domu na końcu drogi urodził się kolejny chłopczyk, że przez srogą zimę będą słabe plony, jak idzie Lilianie w Narecie, oprócz tego, że ciągle łamie przepisy. Rodzice szczególnie martwili się o zdarzenia z początku października, które dziewczyna zbyła machnięciem ręki i stwierdzeniem, że powinna bardziej uważać podczas latania. Miała nadzieję, że kiedy o tym mówili, Sharmowie nie zobaczyli przebłysku lęku w jej oczach na wspomnienie tamtych zdarzeń. Im dłużej rozmawiali tym bardziej Liliana czuła, że wróciła do domu, tym więcej się śmiali i tym bardziej czuli, że rozłąka nie zmieniła ich relacji na gorsze. Z biegiem czasu w ogóle zapomnieli, że kiedykolwiek się rozdzielili na dłużej niż dzień. Jakby Liliana wracała ze szkoły codziennie. 
     Siedzieli na ganku i oglądali grudniowe gwiazdy owinięci w koc, a w rękach trzymali kubki, zimnej już kawy, która już nie grzała w dłonie, a jednak każdy cały czas oplatał palcami naczynie. Siedzieli zamknięci w swoim małym świecie, do którego nie miały wstępu żadne troski, czy problemy. Tu po prostu się było. I oczywiście jak zwykle, kiedy już znajdziemy się w tym słodkim miejscu coś musi sprawić, że natychmiast wracamy do rzeczywistości, jak ocuceni kubłem wody. W tym przypadku to były słowa rodziców.
- Musimy ci o czymś powiedzieć - dziewczyna przeniosła przerażone spojrzenie na rodziców. Miała złe przeczucia. Nagle przypomniała sobie te wszystkie zdziwione spojrzenia, kiedy mówiła, że jest z rodziny mugoli. Amelia na jej pierwszym treningu Quidditcha, Halt, kiedy mieli przerwę podczas szlabanu z Nagorą, dziwną rozmowę, którą słyszała podczas pobytu w Skrzydle Szpitalnym po upadku na początku października. Przypomniała sobie słowa tego chłopaka "Na mnie nie zrobi wrażenia, że jesteś Sharma. Twoi rodzice to kanalie... Nawet czystość krwi was nie uratuje...". I zrozumiała.
- Nie jesteście niemagiczni - wyszeptała Liliana z zamglonymi oczyma. - Jesteście... jesteśmy czystej krwi.
     Słowa zawisły nad nimi, a czas jakby się zatrzymał. Przez głowę dziewczyny przebiegało mnóstwo pytań z prędkością kilka tysięcy na sekundę. Po jej twarzy przechodziły cienie uczuć. Zaskoczenie, pytanie, smutek, rozkojarzenie, zrozumienie... W końcu odezwała się znów.
- Czemu? - rodzice popatrzyli po sobie, po czym spuścili wzrok.
- Jest jeszcze jedna rzecz. Nie nazywasz się tak naprawdę Sharma. To tylko przezwisko mamy, kiedy była w szkole - zaczął ojciec, ale przerwał widząc podniesione na niego oczy córki. Puste, beznamiętne.
- Naprawdę masz na nazwisko Borowska - kontynuowała matka. Teraz spojrzenie Liliany przeszło na nią. Jednak ta wytrzymała je na tyle, żeby powiedzieć kilka słów, prawie bez załamania głosu - Tak jak założyciel Naretu. Jest twoim przodkiem... - w tym momencie głos mamy całkowicie się załamał, a jej oczy zaszkliły od łez.
- Czemu? - powtórzyła pytanie Lil, obojętnie, bez uczuć. W jej głosie, tak jak w oczach, nie było nic. A skóra i włosy zmieniły kolor na szary.
- Musieliśmy cię chronić. Byliśmy aurorami, czyli ludźmi, którzy tropią i zamykają przestępców świata czarodziejów - czarnoksiężników. W 1957 w Polsce stało się dużo dobrych rzeczy. Dla mugoli. Dla świata czarodziei był to jeden z najgorszych czasów w historii. Bartosz Leliwczyk, szerzył terror w prawie całym kraju. Zabijał i ciskał czarno-magiczne klątwy na wszystkich, który stanęli na jego drodze. Wielu aurorów ścigało go, aż w końcu się udało i w kwietniu 58. roku, wysłaliśmy go do Azkabanu, Najlepiej strzeżonego więzienia czarodziejów. Zarówno ja, jak i mama mieliśmy bardzo duży udział w schwytaniu Leliwczyka i wszyscy czarodzieje o tym wiedzieli. Żaden zły człowiek nie działa absolutnie sam. I my przekonaliśmy się pierwsi jak bardzo pochopnie postąpiliśmy, nie dociekając z kim był związany. Wydawało się to nieistotne wobec faktu, że czarnoksiężnik w końcu jest w więzieniu. Bez przywódcy jego grupa się rozstanie, zresztą przecież było ich nie wiele, większość i tak już zginęła lub została złapana. Nie. Było ich znacznie więcej niż myśleliśmy - tata przerwał na chwilę i wpatrzył się w jakiś niewidzialny obraz, zapewne przywołując bolesne wspomnienia. - Podczas urodzin twojej mamy zaatakowali na nas. Wywiązała się walka. Wtedy zostawili po sobie tylko wiadomość, że nie zginiemy wraz z całą rodziną. Kilka miesięcy potem okazało się, że mama jest w ciąży. Nie mogliśmy pozwolić, żeby coś ci się stało. Dlatego usunęliśmy się z magicznego świata. Jedynymi osobami z dawnego życia, oprócz rodziny, które wiedziały gdzie jesteśmy byli Brzozowscy. Kiedy okazało się, że jesteś metamorfomagiem sytuacja stałą się bardzo skomplikowana, trudno jest to ukryć małemu dziecku. Dlatego odszukaliśmy eliksir który... - głos ojca załamał się. Mimo że Liliana domyślała się co robił eliksir, chciała to usłyszeć. Chciała usłyszeć jak została oszukana przez wszystkich. - Blokował umiejętności magiczne. Na zawsze. Miałaś już nigdy nie użyć magii. W ten sposób łatwiej było nam się ukrywać. Zmienione nazwisko, zmieniony status krwi, zmienione życie. Ale ty przełamałaś działanie eliksiru. - ojciec najwidoczniej zakończył historię albo nie był w stanie dalej mówić. Liliana zobaczyła łzę cieknącą po jego policzku. Mama płakała już od dawna.
     Dziewczyna wodziła wzrokiem od jednego do drugiego rodzica. Mogła być podła i wyładować teraz na nich całą złość, którą w sobie miała po usłyszeniu tego wszystkiego. Po tylu latach życia w kłamstwie, ale nie potrafiła. Zamiast tego powiedziała "rozumiem". Rodzice podnieśli na nią zdziwiony wzrok, po czym ścisnęli ją. I tak trwali, a Ebony, która im się cały czas przyglądała wyglądała jakby wszystko rozumiała.
- To może teraz wystawcie na stałe te magiczne zdjęcia? - odezwała się Liliana. Rodzice tylko podnieśli na nią zdziwione, zapłakane oczy. Po czym kiwnęli głowami. 


*

     Po porannej wizycie na cmentarzu, w małym domku na plaży wśród lasów i pól, trwała tradycyjna, absolutnie niemagiczna kłótnia na temat karpia, zagłuszana dźwiękami strojonej gitary.
- Co roku to samo! Dlaczego nie możemy po prostu przestać przygotowywać karpia?
- Sąsiad złowił kilka i zaproponował. Trudno było odmówić!
-  A trzeba było! Ja nie będę go zabijać!
- I niby ja mam to zrobić?! Jesteś taki sam jak mój ojciec! On też twierdził, że nie będzie zabijał karpia, bo mu go szkoda i mama musiała to robić! Z tym, że ja też nie mam zamiaru tego robić!
     Gitara powoli zaczynała brzmieć dobrze, jeszcze chwila, a będzie nastrojona.
- No tak! zawsze musisz wspominać jaka to twoja mama była biedna, że musiała zabijać karpia.
- Tak! Bo co roku mam nadzieję, że w końcu przemówi ci to do myślenia!
-  Dobrze wiesz, że twoja mama pewnie jeszcze cieszyła się, że może to robić!
     Z instrumentu zaczęła płynąć muzyka, a nie bolesne dla ucha pojedyncze nie czyste nuty. Liliana odłożyła gitarę na łóżko i udała się do kuchni. Czas wkroczyć na front. Rodzice jeszcze się kłócili, kiedy ich córka wychodziła z łazienki z wijącym się karpiem w rękach, a także kiedy uderzała go w głowę, skrzywiona, aż przestał się ruszać, na ganku.
- Zadowoleni? - z tymi słowami na ustach i martwą rybą w ręku Liliana weszła do kuchni. 
     Mama jak zwykle spojrzała na nią z zdziwieniem i przerażeniem, a tata uśmiechnął się pod nosem.
- Następnym razem może użyjcie magii? - dziewczyna zostawiła karpia na kuchennym blacie i poszła na ganek.
- Nasze dziecko jest mądrzejsze od nas. - szepnęła mama.
- Tak. I bardziej przyzwyczajone do magii. Kiedy ostatnio jej używałaś? Bo ja już nie pamiętam. - tata poszedł na werandę za córką, a zaraz dołączyła mama. I rozegrała się coroczna bitwa na śnieżki.
     Potem zaczęło się tradycjyne wigilijne jedzenie. Na sam koniec chwilę przed północą wszyscy ze wsi zebrali się, żeby wspólnie iść na pasterkę do pobliskiego kościoła.

*

     Sharmowie, a raczej Borowscy właśnie dyskutowali na bardzo ważny temat, czy Napoleon podczas wyprawy na Rosję był zbyt zapatrzony w swoje zwycięstwa i dlatego przegrał? Kiedy usłyszeli zgrzyt bramy. Liliana została oficjalnie wysłana, aby sprawdzić dziwną okoliczność. Naciągnęła bluzę, opinacze i wyszła na podwórko. Bez psa, bo Ebony nienawidziła zimna i zimą ograniczała się tylko do wyjść koniecznych. 
     Liliana rozejrzała się, ale nikogo nie zauważyła. Czy to poplecznicy tego czarnoksiężnika ich odnaleźli. Już chciała wracać do domu, kiedy usłyszała szelest. Wyszła za bramę i skręciła dróżką w stronę lasu, skąd dochodziły odgłosy. Kiedy tylko to zrobiła jej oczom ukazało się pięć znajomych sylwetek, ale przecież nie mogli tu być. Mimo wątpliwości zawołała "co tu robicie?", a gdy sylwetki nie zareagowały, zignorowała to i poszła dalej, a przynajmniej zrobiłaby tak, gdyby nie odkryła, że to podstęp i chcą ją zagonić pod gałąź z wielką ilością śniegu. Zamiast pójść dalej prosto, prawie natychmiast znalazła się przy Halcie, a potem popchnęła go pod pułapkę. Zaskoczony chłopak skończył pod górą śniegu, spod której ciężko było mu się wykopać.
- To teraz możecie mi powiedzieć co tu robicie?
- Nie - wyszczerzyli się i rzucili w dziewczynę śnieżkami. Ta zresztą nie pozostała im dłużna. Po chwili wylądowali pod brama Liliany. Dobry stwierdził, że on tak nie gra i usiadł na środku w siadzie skrzyżnym, Simus stanął nad nim i próbował go przekonać, żeby wstał, Liliana trzymała Halta pod ramieniem i wcierała mu śnieg we włosy, a bliźnicy w identyczny sposób wyskoczyli za Simusem i Dobrym i wycelowali w nich śnieżkami. 
     Niby tylko śnieg, a ile dawał radości!

*

     Właściwie to do końca nie wiedziała, co robiła o tej porze poza domem. Swoim lub kogokolwiek innego. Nie było żadnego powodu dla którego wyszła z domu i zatrzasnęła za sobą drzwi, tak, że aż tynk poszedł z sufitu. Może już miała dosyć tych wszystkich ścian przypominających jej o córeczce. Może to przez kłótnię z mężem, który pracę w Ministerstwie nie poświęcał czasu rodzinie. Może po prostu wyładować energię lub odpocząć od wszystkiego i wszystkich. A może wszystko razem? Skutek był taki, że teraz, o północy, włóczyła się po mieście. Nie chciała tego, ale sama nie wiedziała kiedy zaczęła kłótnia, a przecież była z dobrego domu, kobietą, która powinna miarkować emocje. W pewnym momencie skręciła i weszła w ciemniejszą uliczkę.
__________________
Jest rozdział. Owszem daleko od początku maja i rocznicy, ale myślę, że jesteście w stanie mnie zrozumieć. W końcu każdy ma jakieś życie poza internetowym, a przynajmniej ja mam.
W każdym razie, uznałam, że jest dobrze jak jest. Zakończyliśmy święta. Z zimy wyjdziemy lada chwila! Jeszcze tylko mecz quidditcha. Znów nie dotrzymałam słowa i przepraszam. 
Zachęcam do komentowania.

Visenna

P. S. Jeśli pamiętacie chwilowy pierwszy zimowy szablon, to on własnie przedstawiał scenę przed brama Liliany.

P. P. S. "Wierszyk" na samym początku, jest do całego rozdziału i został stworzony przeze mnie.

Siema i czekam na was ;)

piątek, 22 kwietnia 2016

Rozdział 20 : Bracia to skarb, który doceniamy z czasem

- Ja też muszę? - narzekał Korin.
- Tak musisz! To twój BRAT!
- Kto go tam wie.
- Eugeniuszu! Ja to wiem. Czemu jesteś dla niego taki okropny? - spytała matka, na co Dobry tylko przewrócił oczami, a za chwilę się wzburzył.
- Przestań nazywać mnie Eugeniusz! We wszystkich dokumentach mam Korin, i tak się nazywam - zarówno Korin, jak i jego mama mieli już dość dyskusji o jego imię. Jednak żadne nie chciało ustąpić, w końcu jaki normalny chłopak zgodziłby się na imię Eugeniusz?!
- No dobra, koniec, kiedyś na pewno wyjaśnić sprawę imienia, ale nie teraz. Za chwilę się spóźnimy na świstoklik.
- Nie zaraz, tylko teraz. Łapiemy!
     Trzy osoby z rodziny Dobryskich złapała za połamaną doniczkę, która miała ich przenieść w miejsce, gdzie czekał starszy syn. A przynajmniej powinien czekać, niestety tak nie było, bo u podnóża zielonego, nienaruszonego zimą wzgórka, miejscu gdzie przeniósł ich świstoklik, nikogo nie było.
- I gdzie on jest? - Dobry nie przepuścił okazji, żeby ponarzekać na brata.
- Może jeszcze się pakuje albo ma dodatkowe zajęcia - zasugerowała już poddenerwowana matka, a prychnięcie młodszego syna jeszcze bardziej pogłębiło ten stan.
- Albo się zgubił, ona jest do wszystkiego zdolny.
- Przestań go obrażać! Dlaczego nie możesz go wspierać?! Jesteście przecież braćmi! - nerwy pani Dobryskiej puściły. Nagle odezwał się nie biorący udziału w dyskusji ojciec Dobrego.
- Już go widzę. Zaraz tu będzie - Korin i jego mama podnieśli wzrok, a wtedy starszy syn się przewrócił.
- A ja już nie - rodzice mimo woli uśmiechnęli się na uwagę Dobrego, a tata nawet ukradkiem powiedział do niego "to ci się udało". Po krótkim powitaniu teleportowali się na powrót do kamieniczki w centrum Gdańska, a na zewnątrz znów było biało i padał śnieg. Korin rozejrzał się po mieszkaniu. Wiele się nie zmieniło, właściwie to nie zmieniło się nic. Ściany cały czas miały kolor, który dla Dobrego był żółtym, ale jego mama nazywała go słonecznym. Dla chłopaka nie miało to różnicy, bo żółty to żółty, a i tak był ohydny. Kiedy tylko wyszedł z przedpokoju w oczy rzuciła mu się ta sama brązowa kanapa i olbrzymi kredens, o który jak zwykle prawie się potknął (w końcu kto normalny stawia kredens ta, żeby nóżki wystawały do połowy przejście z pokoju do pokoju?!). Po obu stronach siedziska, na które właśnie rzucił się ojciec Dobrego, stały regały, aktualnie przystrojone łańcuchami, które widocznie były nadpobudliwe, bo co chwila się ruszały i zmieniały miejsce.
Mieszkanie Dobryskich (kiedyś poprawię go, ale to kiedyś)
 Poza półkami z książkami na ścianach wisiało mnóstwo magicznych ruszających się zdjęć i wycinków z "Trybuny Polskiej", gdzie ojciec się uśmiecha, trzymając puchar Mistrzostw Polski w Quidditchu albo mama wpatrzona w szklaną kulę w gabinecie w Ministerstwie, kiedy zaczęła tam pracować jako pierwsza wróżbitka (to chyba tylko dlatego Zdzisiek wybrał wróżbiarstwo, bo przecież nikt normalny nie zdaje na STAW-ach(Silnie Tajemne Arkana Wiedzy - odpowiedniki Okropnie Wyczerpujących Testów Magicznych) tylko wróżbiarstwa i astronomii). Po dalszych obserwacjach wyszło na to, że jednak coś si zmieniło, w końcu na co dzień nie było latających, złośliwych baławanków, które rzucały śnieżkami na prawo i lewo, a już zwłaszcza wtedy, kiedy chciało się wstąpić do łazienki, która miała drzwi w przedpokoju po prawo (automatycznie, kiedy tylko weszło się do mieszkania obrywało się zimnymi pociskami). Dobry zwrócił pytający wzrok na tatę.
- To prawie nie był mój pomysł - pan Dobryski podniósł ręce w geście niewinności, po czym spojrzał na stalową wannę ze sporą niechęcią i znów posypały się śnieżki, przeważnie wycelowane tak, by resztki lodu wpadały za kołnierz. Te bałwany były piekielnie celne!
     Dobry nie do końca wiedział co teraz ma robić skoro ozdoby są już porozwieszane. W kuchni pomoże mamie Zdzisiek, może pójść do pokoju i poudawać, że go nie ma? Posiedzieć z tatą i porozmawiać o szkole, czyli głównie o meczach quidditcha? Przeszedł duży pokój i przeszedł na koniec korytarza do swojego pokoju.
- Czekają mnie długie święta - westchnął rzucając się na łóżko.
     Chwilę po tym weszła mama i powiadomiła, że trzeba jeszcze dokończyć sprzątanie i ozdabianie domu, co więcej miał robić to z bratem. To zdecydowanie nie był dobry pomysł, ale czego się nie robi dla dodatkowego kawałka makowca? Jednak ostatecznie wyszło na to, że wróżbiarze zamknęli się w kuchni, tak jak myślał wcześniej Dobry, a jemu i ojcu przypadło do robot sprzątanie.
- Oby tylko Zdzisław nie wywróżył jakiejś potrawy, która nas zabije, bo te szklane kule zawsze były jakieś podejrzliwe w stosunku do mnie. Oby to nie było ciasto - zaśmiał się pan domu.
     Mimo wszystko święta w domu Dobryskich  zawsze były wesołe i nawet Korin/Eugeniusz dobrze się bawił, zarówno podczas wieszania ozdób od sufitem (duży udział mogło mieć w tym to, że był podnoszony Leviosą przez swojego ojca, w końcu kto nie chciałby latać, nawet przy ograniczeniu swobody wyboru drogi) i posiłków rodzinnych (chyba jeszcze nigdy nie śmiali się tak bardzo z brata, jak wtedy, kiedy dowiedzieli się jak przepowiedział na szkoleniach koniec świata za dwa dni i zaczęto do tego przygotowania, a po dwóch tygodniach okazało się, że Zdzisiek pomylił układy gwiazd i chodziło tylko o nadchodzący deszcz), nawet sprzątanie w pewnym sensie było przyjemne, a na pewno zabawne, zwłaszcza kiedy niezdarny Zdzisiek zrzucał na siebie różne przedmioty.
     Podczas obiadów rodzinnych atmosfera była tak świąteczna, że nawet bałwany nie rzucały śnieżkami (nie tak często) tylko razem z nieśmiałymi aniołkami latającymi pod sufitem, śpiewały kolędy.
     Drugiego dnia świąt podczas kolejnego z rodzinnych posiłków w szybę zapukała sowa. Dobry podszedł do okna, a sowa szybko wrzuciła mu list w ręce i od razu odleciała. Nawet nie oczekując nagrody. Zobaczył, że pismo jest do niego, szybko je otworzył, a za chwilę podbiegł do taty, ale mama mu przerwała.
- Tak możesz. Teleportuj się z bratem.
- Dzięki mamo.

*

     Dla niego święta już drugi rok nie były uosobieniem szczęścia, radości i rodzinnego ciepła. Przypominały tylko o bólu i stracie. Zaczynały się od wizyty na cmentarzu. Unosiła się jeszcze poranna mgła i światełka poustawiane na grobach były zamazanymi punktami. Ludzie mimo wczesnej pory przychodzili dość tłumnie do swoich zmarłych bliskich. Jednak część, w której leżał jego brat zawsze była pusta. Nigdy nie było tam ludzi. Jednak dziś wśród szarych, grobowych płyt dostrzegał zarys postaci, wydawała mu się znajoma. Sam fakt, że w tej części cmentarza ktoś był było zaskoczeniem, więc co czuł Halt kiedy zorientował się, że postać jest przy miejscu spoczynku jego brata. Właśnie odchodziła.
- Co tutaj robisz? Nigdy cię tu nie było - powiedział trochę z zaskoczeniem, trochę z wyrzutem.
- Zawsze byłam tylko się mijaliśmy - odpowiedziała spokojnie Liliana, nie zwracając uwagi na ton Halta - Widziałam was w zeszłym roku, a także nie raz bez okazji.
- Czemu w takim razie nigdy nie podeszłaś?
- Bo nie chciałeś mnie widzieć.
- Czemu?
- Tum nahi samajhoge*.
- Znów zaczynasz z tym swoim suahili?
- Hindi.
- Jeden bies.
- A jednak dwa, i to zupełnie różne - Liliana uśmiechnęła się smutno - Idź do rodziców. Pozdrów od nas, kiedyś.
- Sama to zrób teraz. Chodź. Na pewno chętnie z tobą porozmawiają.
- Nie. Muszę już iść.
- Nie musisz - pociągnął Lilianę za rękę. Dziewczyna posłusznie podążyła za Haltem.
- Dzień dobry - powiedziała nieśmiało,nie miała odwagi podnieść wzroku, spojrzeć im w oczy. To spotkanie było jeszcze trudniejsze niż to w pociągu.
- Witaj. Już myślałam, że nas unikasz. Kilka razy cię widziałam, ale nigdy nie podeszłaś - w tonie pani Brzozowskiej nie było żadnego negatywnego uczucia, którego Liliana tak bardzo się bała, tylko troska.
- Po prostu często się śpieszę. I gubię. Miasto jednak nie jest dla mnie - odważyła się unieść wzrok, a kiedy spojrzała na twarze rodziców Halta cały jej poprzedni lęk wyparował. Chwilę jeszcze rozmawiali, a potem rozeszli się w różne strony.
- Dobrze, że ją masz - stwierdził ojciec Halta po chwili - to świetna dziewczyna.
- Musi być skoro puściła w niepamięć zeszły rok, kiedy zerwałeś całkowicie kontakty. Musimy szybko znaleźć miejsce, żeby się teleportować.
- Na cmentarzu w Wigilię?
- Nie marudźcie. Zbierajcie siły na szykowanie domu.
- Mamo? Skoro już poszedłem do szkoły...
- Nie.
- Ale nawet nie wiesz o co chciałem spytać.
     Święta Halta minęły inaczej niż innych. Wszędzie był smutek, wciskał się w najwęższą szczelinę, ciasno owijając wszystko czarnym szalem. Dlaczego w takie święta najbardziej odczuwamy stratę po bliskich nam osobach? Dlaczego wszystko na co się spojrzy, czego się dotknie, przypomina o pustce, która została w sercu. Przypomina o tej osobie. Przypomina i daje chwilową nadzieję, że to jednak nie prawda, że Kanaka zaraz wyjdzie ze swojego pokoju z bębnem, zacznie się przekomarzać z ojcem, potarga włosy Halta, pocałuje mamę w policzek, a potem usiądzie i zacznie grać. A potem jeszcze brutalniej tę nadzieję odbiera. Uświadamia, że już nigdy tak nie będzie. On nie powróci. A ożywiane co rusz wspomnienia zadają tylko jeszcze więcej bólu. Dlatego przy wigilijnym stole Brzozowskich nie było głośnych śmiechów, nie było krzyków. Rany były jeszcze zbyt świeże. Oczywiście, że były rozmowy, ale Kanaka był tematem tabu, a mimo wszystko, Kanaka był wszystkim. 
     Drugiego dnia świąt nie mieli gości. Siedzieli w trójkę w salonie i usilnie starali się odwrócić uwagę swoich myśli od zmarłego syna i brata. Tata z kartką papieru pisał coś. Może był to kolejny wiersz. Może projekt kolejnej szabli albo coś równie magicznego. Choć Halt stawiał, że gdyby zajrzał teraz ojcu przez ramię, zobaczyłby bazgroły nie mające większego sensu. Mama różdżką pomagała sobie w sprzątaniu. Od czasu do czasu zagrała coś na skrzypcach. A Halt? Siedział i myślał. W końcu mając tego dosyć zerwał się i wszedł do swojego pokoju. Szybko napisał trzy listy. Teraz tylko czekać na odpowiedzi.
_______________________
Witam znów, miałam napisać wiecej, miałam w końcu skończyć święta, ale nie mam siły. Coraz mniej mam energii do tego, żeby spędzać kilka godzin na przepisywanie czegoś, co nie spotyka się  niczym. Wybacz jeśli tam jesteś jakaś osóbko, ale załatwiasz to sobie na własne życzenie, Nie wiem kiedy będzie kolejny rozdział. Nie wiem co w nim będzie. Pożyjemy, zobaczymy. A na razie zostawiam to. 
Visenna (zła tylko trochę ;) )

wtorek, 1 marca 2016

Rozdział 19 : Po prostu zima.

     Grudzień 1973 roku od samego początku był mroźny. Pierwszego dnia miesiąca już spadł śnieg, a kiedy Liliana zobaczyła pogodę za oknem, od razu zeskoczyła z łóżka i pobiegła do dormitorium chłopaków. Cicho wślizgnęła się do środka, a widząc, że mieszkańcy smacznie śpią, nabrała górę śniegu z okna i zrzuciła na Halta. Biedny chłopak obudzony drastycznym spadkiem temperatury wyskoczył z łóżka, nie do końca wiedząc co się dzieje i jeszcze w połowie świadomości będąc w krainie snów, na co Liliana zareagowała wybuchem śmiechu. Halt odwrócił się w jej kierunku i już prawie przytomny, oskarżycielsko wyciągnął palec w jej stronę.
- Ty!
- Ja! - odkrzyknęła zadowolona z siebie Liliana, wytykając jednocześnie język, a chwilę potem zaczęła uciekać przed rozwścieczonym zimną pobudką Haltem. Przez krzyki dwójki szaleńców pozostali mieszkańcy pokoju również się obudzili, rzecz jasna bardzo niezadowoleni z tego faktu.
- Uspokójcie się! - Dobry starał się przekrzyczeć hałas wywoływany przez goniących się głupców, którzy właśnie zaczęli obrzucać się przygodnymi rzeczami lezącymi na podłodze, niestety zamiast upragnionego spokoju został zmasakrowany zmasowanym podwójnym atakiem śniegu.
     Po chwili wszyscy byli cali w śniegu i ganiali się po małej zagraconej przestrzeni, jaką było dormitorium chłopców. Oczywiście pomieszczenie zamieniło się przez to w jedną wielką pluchę, ale nie przejmowali się tym i dalej obrzucali kaskadami śniegu. Dopiero kiedy wszyscy byli mokrzy do suchej nitki, a większość rzeczy, które leżały na podłodze ( czyli w zasadzie praktycznie wszystko co tylko może przychodzić na myśl ) pływało, postanowili zawrzeć chwilowy rozejm, który nie miał już znaczenia, bo za 10 minut zaczynała się Transmutacja i wpadli w delikatnie mówiąc szok.
- Policzymy się po lekcjach - wykrzyknęli na raz, a zaraz potem roześmiali się.

*

- Wyjeżdżacie na święta? - spytał Simus, a kiedy wszyscy pokiwali głowami, trochę spochmurniał. Miał nadzieję, że jednak odpowiedź byłaby inna. Gdy którekolwiek z nich by zostawało i on by tak postąpił, jednak nawet siedzenie z irytującym kuzynem było lepsze od samotnych i nudnych dwóch tygodni w zamku.
- W razie czego, zawsze możesz przyjechać do nas. To nie będzie problem.
- Dzięki, ale chyba to nie jest najlepszy pomysł. Na szczęście mam jeszcze tydzień, żeby się na to przygotować - Simus uśmiechnął się smutno.
- W razie czego przyjedziemy do Liliany, na jej kraniec świata. I jej rodzice są mili i nawet mnie lubią, chyba - roześmiali się.
- To już wiemy co robimy w Wigilię.
- Może to! - wykrzyknęli bliźniacy i wysypali na Simusa, Halta  i Lilianę po wiadrze świeżo zebranego śniegu. Korin uniknął lodowego prysznica tylko dlatego, że dziś wyjątkowo zajął miejsce w fotelu. Miejsce, które zwykle zajmowała Liliana. Inne osoby przebywające w Salonie, sądząc po morderczych spojrzeń rzucanych bliźniakom, były prawie tak samo niezadowolone z obecności śniegu w środku jak trójka głównych ofiar. Jednak za chwilę przybiegł jeden z licznych braci, rudowłosych rozrabiaków i obrzucił śniegiem swoje koleżanki z roku. Z kolei ktoś inny zmienił podłogę w ślizgawkę i sprawił, że śnieg się nie roztapiał. Słowem Salon Domu Feniksa został przemieniony w dziedziniec. 
- To już się staje nudne - stwierdził Simus, a chwilę potem oberwał śnieżką. - Niech ja cię dorwę! 
     I już nie było nudne.
    W taki sposób mijał czas w grudniu. Naret dzielił się na dwie części, tę która siedziała w zamku przy kominku i grzała się oraz tę, która prawie cały czas spędzała na dworze, na śniegu. W tym ostatnim tygodniu nawet nauczyciele już chcieli mieć wolne i zadawali mniej prac i nauki, oczywiście oprócz Piotra Nagory, którego działania poszły w odwrotnym kierunku ku niezadowoleniu uczniów.
     Ostatni tydzień przed świętami wnosił już tylko i wyłącznie atmosferę świąteczną. Cały zamek był przystrojony dzwoneczkami, bombkami, a na każdym kroku można się było potknąć o malutkie choinki, które wyrastały z podłogi korytarzy, przy okazji tłukąc ( nie jestem pewna, czy to jest po polsku) wszystkie bombki, które na nich były. Wszystko emanowało atmosferą świąt. Po zamku krążyły plotki, że widziano Nagorę jak się uśmiecha, ale nikt w to nie wierzył.
     W końcu nadszedł dzień wyjazdu. Normalni uczniowie pakowali się i zaczynali żegnać się: zbierali adresy, żeby sowy się nie męczyły poszukiwaniami, robili listy prezentów dla najbliższych, a także po prostu składali życzenia.
     Z kolei ta mniej normalna część, czyli Liliana, Halt, Simus, Dobry, Kuba i Andrzej oraz kilka innych osób miała pakowanie i przygotowywania do wyjazdu - gdzieś, bo przecież nie ma czym się przejmować. Spakujemy się jutro rano. Oni chcieli nacieszyć się zamkiem i czasem, gdy mogli używać magii. Dlatego na błoniach śnieżki latały w te i z powrotem szukając swego celu, zbroje śpiewały obraźliwe kolędy, a szaliki i czapki chętnie owijały się wokół głowy własnego właściciela, zasłaniając mu całkowicie pogląd na świat. Słowem było wesoło. Szczególnie kiedy czapki bliźniaków także się zbuntowały, a ci próbując się uwolnić od złośliwych części garderoby tańczyli w kółko, a przynajmniej tak to wyglądało. Jeszcze zabawniejsze było to, że mimo kompletnego braku wzroku bracia wykonywali identyczne ruchy, jak odbicia lustrzane. Kiedy Simus, Halt, Dobry i Liliana przestali się śmiać, zaczęli rzucać w nieszczęśników śnieżkami, a ci uciekając przed śnieżnymi pociskami, w końcu zderzyli się i upadli.
- Uważaj jak biegniesz, Kuba!
- Sam uważaj, Kuba! Bo coś ci się pomyliło. To ja jestem Andrzej!
- Braciszku drogi, ja rozumiem, że chcesz być równie mądry i wspaniały, co twój starszy brat, ale przejmując moje imię, nie zmienisz nic. Będziesz nadal Kubą, ale ze wspaniałym imieniem, wspaniałego brata.
- To ty chcesz być tak wspaniały jak ja! W końcu to ty się podszywasz!
- Nie, to ty chcesz być tak wspaniały jak ja! Zapamiętaj w końcu, raz na zawsze. To ja jestem Andrzej!
     Zażarta dyskusja trwała, a czwórka, która jeszcze przed chwilą się śmiała teraz miała zagubione miny, nie tylko dlatego, że bliźniacy, którzy jako jedyni na świecie wiedzieli, który jest który sprzeczali się o to, ale również dlatego, że dyskutowali na ziemi, a przez to, że mieli zasłonięte twarze nie wiadomo było, który mówił, a Liliana mogłaby się założyć, że większość tej rozmowy prowadzi tylko jeden. Krzyki Kuby i Andrzeja jeszcze przez długi czas odbijałyby się od zamarzniętej tafli wody, gdyby na scenę nie wszedł inny rudzielec, chyba z trzeciej klasy.
- Chłopaki, jesteście tak samo głupi, więc nie ma o co się kłócić. Możecie przestać. W końcu i tak mnie nie dosięgacie do pięt.
- Ha! Dobry żart, Janek, ale ty to chyba jesteś bardziej ułomny niż Berta, o ile tak się da - powiedzieli wyjątkowo zgodnie bliźniacy.
     Utarczki słowne między Wolińskimi mogły trwać wieczność, ale wtedy Liliana, Halt, Dobry i Simus, jeszcze tak dobrze tego nie wiedzieli, więc dzielnie czekali, aż skończą. Niestety, rudowłosych wciąż przybywało i dyskusja znów i znów rozpoczynała się od początku. W końcu, kiedy przyszedł szósty już Woliński, przerwał wszystko jednym zdaniem.
- Czy mnie się wydaje, czy nasi identyczniacy młodsi są osłabieni i nic nie widzą?
      Po tych słowach wszyscy zwrócili wzrok ku nowo przybyłemu, nawet Andrzej i Jakub, a przynajmniej zrobili by to gdyby mogli używać wzroku.
- Jednego na pewno jestem pewien. Moi kochani braciszkowie zostali brutalnie zaatakowani, kiedy byli bezbronni - roześmiał się, a potem uformował kule ze śniegu i rzucił ją najpierw w stronę Liliany, potem kolejne w Halta, Simusa i Dobrego, a na sam koniec w bliźniaków. Na jeziorze rozegrała się ślizgana bitwa na śnieżki, a brała w niej udział szóstka pierwszoklasistów oraz mafia Wolińskich.
     Kiedy o 23.00 Liliana weszła do dormitorium cała przemoczona i usmarowana śniegiem, wyglądając jak topielec, dziewczyny zaczęły krzyczeć i piszczeć, że coś się włamało do ich dormitorium i chce je pożreć. Nie dało im się wytłumaczyć, że to jest Liliana, tylko zmieniła kolor skóry na biały, aby trudniej ją było odnaleźć w śniegu. W ten sposób znów wylądowała u chłopaków. Miała tam już "zawiniątko stałego bywalca": szczoteczkę, kilka ubrań, mydło, ręcznik.Otworzyła drzwi bez pukania, widziała ich już w większości dziwnych sytuacji jakie mogły zaistnieć w tym dormitorium, przynajmniej na razie. Jedną z takich sytuacji był striptiz Halta na ramie jednego z łóżek. Uśmiechnęła się do własnych wspomnień. Nie mogła zaakceptować tego, że minęły dopiero trzy miesiące, a tyle rzeczy już się wydarzyło, a oni już czuli się w tej szkole jak w drugim domu. Wydawało się to niemożliwe, w końcu, to tylko trzy miesiące! Tak samo niemożliwa wydawała się ich przyjaźń, jak w tak krótkim czasie można się tak bardzo zżyć z obcymi ludźmi? Prawie obcymi.
     Weszła do dormitorium i szczęśliwie nie natrafia na żadną dziwną sytuację, ale gdy tylko chłopcy ja zobaczyli zaczęli krzyczeć "oszukistka!", przestali po tym jak wycisnęła połowę wody ze swoich włosów (a pamiętajmy, że miała te włosy koszmarnie długie)  na Andrzeja, drugą połowę na Kubę, a pozostałości śniegu i lodu wyrzuciła na Simusa.
- No i co? Pewnie znów nie masz własnego dormitorium? - zaśmiał się jeden z bliźniaków.
- Nie to ty nie masz własnego łóżka - odcięła się dziewczyna.
- Ej że! Przecież masz swoje!
- Nawet sześć - wyszczerzyła się Liliana, a następnie wszyscy wybuchnęli śmiechem.
- Wam tez nie chce się wyjeżdżać? - spytał nagle Simus trochę czasu później, kiedy wszyscy leżeli na dolnych łóżkach.
- Z jednej tak, z drugiej nie.
      Potem przez długi czas jeszcze rozmawiali o wszystkim, o tym co przeżyli w szkole, o świętach, o quidditchu, o magii i wielu innych sprawach. Nawet nie zdali sobie sprawy kiedy zasnęli.
      Oczywiście kiedy się obudzili zaczęli w popłochu zbierać swoje rzeczy i wrzucac je do kufrów. Co wcale nie było takie proste, z racji tego, że pozasypiali w naprawdę dziwnych pozycjach i bolało ich w zasadzie wszystko. Chłopcy uwijali się ja w ukropie, a Liliana spokojnie stała i obserwowała ich śmiejąc się. Dopiero kiedy już w połowie się spakowali w wyjątkowo rekordowym czasie pięciu minut, postanowiła ich uświadomić, że jest dopiero 06.00, więc mają cztery godziny do pożegnalnego śniadania. Ich reakcja jest oczywista - chcieli zabić Lilianę na miejscu.
- Podpowiem wam, że szkolne szaty schowaliście, wszyscy, jako pierwsze - po tych słowach z szerokim uśmiechem na ustach usunęła się z pola widoku chłopców i udała do swojego dormitorium. Po upewnieniu się , że nikt nie uzna jej za potwora. Otworzyła drzwi, oczywiście wszystkie jej współlokatorki spały oprócz jednej. Sara siedziała na oknie i wpatrywała się w dal.
- Hej nie za ciepło ci zmarzluchu? - zaśmiała się Liliana i usiadła obok czarnowłosej przy okazji nakrywając kocem trzęsąca się z zimna dziewczynę.
- Dzięki. Zamyśliłam się - naciągnęła koc na ramiona i dalej wpatrywała się w okno. Nagle zapytała - Jak ty to robisz?
- Zabieram koc, ze swojego łóżka i rzucam na ciebie, a co? - wyszczerzyła się Liliana.
- Och, dobrze wiesz, że nie o to mi chodzi. Jak ty to robisz, że jesteś tak silna? Pewna siebie. Wszyscy cię lubią - Sara przeniosła spojrzenie wielkich niebiesko-szarych oczu na koleżankę.
- Wszystko to co powiedziałaś to nie prawda. Nie jestem ani silna, ani pewna siebie - uśmiechnęła się delikatnie, a potem roześmiała cicho - a co do ego, że wszyscy mnie lubią to akurat masz racje. Jestem najbardziej lubiana osoba w szkole, zwłaszcza przez nie - wskazała głową na śpiące dziewczyny.
- Nie żartuj sobie. Dobrze wiesz, że jest tak jak powiedziałam. Gdybyś nie była silna, to nie uciekałabyś ze Skrzydła Szpitalnego, nie walczyłabyś tak bardzo o patriotyzm.
- Ja to robię, bo jestem głupia. I w żadnym stopniu nie należy tego naśladować.
- Tez bym chciała być tak głupia - wzrok Sary znów powędrował za okno - wiesz, w Dzień Duchów chłopaki ściągnęli mnie do ich dormitorium i poprosili, żebym przywołał jakąś kartkę z zaklęciami. Bardzo chciałam im pomóc w tych przygotowaniach, bo wiedziałam, że robią coś na Wszystkich Świętych, ale nie miałam odwagi. Zamiast tego tylko szczekałam zębami z zimna, a jedyne na co było mnie stać to dwa pytania. Mówiłam, że chcę już iść spać, że mają mnie zostawić w spokoju, ale tak naprawdę tego nie chciałam.
- Jesteś świetną dziewczyną, tylko jesteś nieśmiała. To nic złego. Nie staraj się zmieniać, bo każda mała zmiana wywołuje kolejną i nim się obejrzysz już będziesz inną osobą.
- A jeśli ja chcę być inną osobą?
- Przestań myśleć, a życie będzie prostsze. Myślenie boli. Jeśli chcesz być bardziej pewna siebie to staraj się od czasu do czasu porozmawiać z kimś. Jesteś naprawdę bardzo fajna, tylko jeszcze ktoś się musi o tym dowiedzieć. Wiesz co może chciałabyś przyjść na wigilie harcerską?
- Mogę cię przytulić? - zapytała Sara.
- Dla ciebie zrobię wyjątek. Chodź tu - uśmiechnęła się Lil. Tak zaczęła się przyjaźń tych dwóch. Przyjaźń, która miała przejść wiele prób, a mimo to pozostać nie rozerwana. Żadna z nich nie zdawała sobie sprawy jak ważny był ten poranek. Liliana nie zdawała sobie sprawy ile zrobiła dla Sary i na odwrót. Miały się przekonać dopiero za parę lat.
     Kiedy Liliana już się spakowała, a było to kilka minut przed śniadaniem, zdała sobie sprawę, że popełniła ten sam błąd, który wcześniej wypomniała chłopakom - schowała szkolną szatę na samym spodzie. Zapewne ten dzień był stworzony do bicia rekordów w pakowaniu się. Skończyło się na szybkim zakładaniu szaty szkolnej minutę przed rozpoczęciem śniadania i wrzucania rzeczy do plecaka, żeby tylko zdążyć. Oczywiści, że się nie udało, ale nadzieja przecież umiera ostatnia. Dziesięć minut po czasie zbiegła do Salonu, gdzie czekali na nią chłopcy, mimo że prosiła aby tego nie robili. Popędzili ile sił w płucach do Sali Jadalnej, zatrzymali się chwilę przed nią, żeby poprawić krawaty, koszule i spodnie... chwila, własnie spodnie.
- Naprawdę nie założyłaś spódnicy nawet teraz? - Liliana w odpowiedzi tylko spojrzała na Halta jak na kompletnego wariata, po czym weszli do Sali i najciszej jak umieli przedostali się do stołu Feniksa.
- Co za debil umieścił go tak daleko?! - mruknął Dobry.
- Są nasi goście wyjątkowi, wobec tego myślę, że muszę zacząć mówić od nowa, aby moje słowa dotarły do wszystkich. A państwa spóźnialskich czeka szlaban z panem Nagorą po świętach.
     Liliana nawet nie starała się go słuchać. Zamiast tego zawiesiła wzrok na choince stojącej w drugim końcu Sali, tuż przy stole Pogrebinów. I albo jej się wydawało albo jeden z uczniów tego Domu rzeczywiście co jakiś czas sięgał po pierniki z drzewka. Od czasu do czasu przemykała wzrokiem po innych uczniach. Po tym jak Halt ją trącił łokciem, dając znak, że już można jeść, wszystko potoczyło się szybko, śniadanie spędzone na rozmowie z chłopakami i Sarą, która wtrącała się od czasu do czasu. Godzinę później byli już w pociągu, a osiem godzin później dotarli do Portu Północnego w Gdańsku.
- No... to.... trzymajcie się - dla wszystkich dziwnie było się żegnać z ludźmi, którzy przez tyle czasu byli na wyciągnięci ręki.
- Do zobaczenia.
- No, hej wam! - powiedzieli na raz bliźniacy, a potem chcąc rozładować to dziwne "coś", odwrócili się do siebie i pożegnali się wywołując uśmiech na twarzach przyjaciół - O tobie też!
- Trochę drętwo... - powiedział Halt
- I dziwnie... - przerwała Liliana.
- Się tak żegnać - powiedzieli na raz Simus i Dobry. I znów się roześmiali.
- A z tobą widzę się jeszcze jutro - powiedział Halt "groźnie" wskazując na Lilianę, ta tylko podniosła brew - no wigilia szczepowa.
- Aaa! To to jutro? I idziesz? - brew Liliany wznosiła się coraz wyżej.
- Nie podnoś tak tej brwi, bo zaraz ci się czoło skończy. Tak idę.
- Hej, Halt - podeszła nagle jakaś dziewczyna i przytuliła się do Halta. Sytuacja powtórzyła się jeszcze kilka razy. Kiedy już na horyzoncie nie było żadnej wielbicielki, cała piątka spojrzała wesoło na chłopaka.
- No co?!
- Nic - powiedzieli, po czym wybuchnęli śmiechem.

*

     Dobrze jest posiadać dużą rodzinę. Zawsze ma się wsparcie, jak nie w jednym bracie to w drugim, trzecim albo siódmym. Święta mają lepszy klimat, jest tak rodzinnie, przytulnie. I prawie nie widać, że co roku jest coraz mniej ludzi, że coraz więcej nie może przyjechać, że coraz więcej umiera. I prawie nie widać, że ludzie coraz bardziej się poróżniają, że właściwie jest w stanie poróżnić ich wszystko, a i tak nie ma to znaczenia, gdy to "wszystko" się zmienia. Jest więcej rąk do pracy i tylko czasem tej pracy brak. Każdy jest inny, ma różne talenty, no może oprócz quidditcha, którego każdy Woliński ma we krwi. Same plusy, a jednak... Gdyby nie ogródek Anny Wolińskiej i jej pomysłowość, przymieraliby głodem i nie mieli pieniędzy zupełnie na nic. Ojciec - były auror, który teraz stara się jak może, żeby znaleźć pracę i pomagać rodzinie. Dużo krewnych od strony matki i od strony ojca również miało problemy i nie mogło pomóc.
     Najmłodsi w rodzinie Andrzej i Kuba nie wiedzieli dlaczego ich bracia co roku, kiedy wracali do domu byli smutni. Teraz kiedy sami wracali z Naretu, również czuli smutek. Wcześniej rozumieli, że w domu się nie przelewa, ale w Narecie zasmakowali życia, gdzie nie trzeba się przejmować brakiem pieniędzy czy jedzenia albo małym przydziałem kartek jaki dostawali, i który z każdym rokiem się zmniejszał. Teraz w domu znów czeka ich inny świat. Tylko różdżki, bracia zostaną. Zapewne było jeszcze wiele rzeczy, które są stałe, ale w tym momencie były one za gęstą mgłą biedy.
     Z dworca teleportowali się prosto pod dom. Dość mały, jak na tak dużą rodzinę. Parterowy domek z piwnicą, w którym można było się zgubić przez natłoczenie ścian, regałów oraz wszelkich innych dziwnych przedmiotów. Ten dom był jak labirynt. Jedynym pomieszczeniem, do którego można było trafić bez problemu i bez problemu przejść do kolejnego była kuchnia. Przejście od drzwi wejściowych do kuchni, a z kuchni do salonu nie było problematyczne. Pomieszczenie, gdzie przyrządzano posiłki nie było duże, za to było chyba jedynym w pełni wysprzątanym i lśniącym pokojem w całym domu. Pani Wolińska dbała o kuchnię z wielkim poświęceniem, a różdżki używała tylko do zmywania naczyń, których było zdecydowanie za dużo po wspólnych posiłkach.  Drogę z kuchni do salonu nie blokowało nic, była po prostu pusta przestrzeń między jednym, a drugim, a w tym domu był to wyjątkowy widok. labirynt zaczynał się dopiero po salonie. Ten zaś był urządzony bardzo prosto: duża kanapa i kilka foteli, mały stoliczek przy jednym z siedzeń, no i oczywiści ten wielki stół, który służył im za jadalnię, przy którym będą zasiadać do wieczerzy wigilijnej. 
     24 grudnia zebrali się wszyscy Wolińscy, którzy mogli się pojawić. Wszyscy ci, którzy zostali w Polsce. Jeszcze. Nastrój był zdecydowanie świąteczny, mimo tak wielu pustych miejsc, które jeszcze w zeszłym roku były zajęte (tak, ten stół był naprawdę olbrzymi). Ozdoby choinkowe śpiewały kolędy, a nad głowami zebranych unosiły się przeróżne inne dekoracje np. gwiazdki latające z jednego końca pokoju do drugiego, goniąc się wzajemnie, a z kolei pierniki, które upiekli Stanisław i Przemek (druga para bliźniaków z czwartego roku) podgryzały co tylko się da.
- Ej, a gdyby tak jednego z nich podłożyć wujowi Dawidowi? - ogniki w oczach Kuby zapaliły się.
- Jestem za, ale możemy jeszcze podłożyć mu pod krzesło.
     Wszyscy śmiali się, rozmawiali, a raczej przekrzykiwali się próbując zdobyć głos., więc nikt nie zauważył jak najmłodsi podkradają groźne przysmaki i podkładają je najaktywniejszemu członkowi dyskusji. Kiedy młody wujek Dawid, troszkę zarumieniony podskoczył wyjąc, a potem opadł na krzesło, które było już podjedzone przez ciastko i złamało się pod jego ciężarem, wszyscy również wybuchnęli śmiechem. Nawet sam poszkodowany. Oczywiście krzesło szybko naprawiono i wrócono do konsumpcji. Potrawy latały z jednego krańca stołu na drugi. Było prawdziwie magicznie. Przy odpakowywaniu prezentów niektórzy ulegli żartom Stanisława, Przemka i Marka (najstarszego z braci, szósty rok) oraz Zenona (piąty rok), którzy już osiągnęli pełnoletność i mogli czarować poza szkołą. Dla przykładu: Stefan Woliński, pan domu, omal nie odmroził sobie dłoni na rzecz rękawiczek podrasowanych przez Zenona, tak, aby w temperaturach pokojowych chłodziły dłonie, wcześniej wspomniany wujek Dawid otrzymał książkę, która krzyczała, jeśli dotykał jej ktoś inny niż ten podpisany na okładce.
- To dlatego coś się tak darło w waszym pokoju wczoraj - zwrócił się pan Woliński do starszych bliźniaków, a ci tylko się wyszczerzyli.
      W takich chwilach, gdy byli razem, wszyscy zapominali o biedzie. Na ten jeden wieczór wszystko co było z nią związane chowało się za mgłą, która normalnie spowijała szczęście.
      Najgorszą rzeczą po każdych świętach było sprzątanie. Odkurzyć, umyć podłogi, poukładać to, tamto, pozmywać, wyszorować... to nie miało końca. Chyba nie trzeba mówić, że nie potraficie sobie wyobrazić szczęścia Andrzeja i Kuby, gdy przyleciała do nich sowa.

*

     Święta dla Simusa nigdy nie były przyjemne ani rodzinne. Nie miały w sobie żadnego ciepła, nie przynosiły szczęścia ani przebaczenia. Dla Simusa zawsze był to tylko kolejne dni, w które musiał siedzieć ze swoim denerwującym kuzynem - Martinem. Już w momencie kiedy rozeszli się w Porcie Północnym nie mógł doczekać się powrotu do szkoły. Tam przynajmniej nie spotykał Martina na każdym kroku. W domu był na niego skazany. Kiedy myślał o wakacjach, robiło mu się niedobrze. Miał nadzieję, że znienawidzony krewniak wyjedzie, bo inaczej nie miał pojęcia co zrobi. Do tej pory, mimo że mieszkali pod jednym dachem to obaj siebie unikali. Przez te trzy miesiące Martin jednak chyba zapomniał jak to działało i na każdym kroku starał się dokuczać Simusowi, chodząc za nim praktycznie wszędzie. A i Simus przez ten piękny czas odzwyczaił się jak to jest "w domu". Jak to jest gdy nie chce cię nikt, zresztą ze wzajemnością. No może tylko jego matka była po jego stronie, ale ona i tak nigdy się nie odzywała - bała się. A on, Simus. był w tym domu jak uchodźca. Nie mógł się skarżyć, bo zapewniają mu utrzymanie, ale jednocześnie traktują jak popychadło. Nic nie należało do niego.
     Simus nienawidził zarówno tego domu, jak i ojczyma. Jego prawdziwy ojciec został zginął w trakcie zamieszek w Nowej Hucie 27 kwietnia 1960 roku. Zupełnie przypadkowo. Kilka dni po narodzinach Simusa. To jego ojciec nadał mu to Brytyjskie imię, a Polacy je spolszczyli i na wszystkich dokumentach zamiast "Seamus" (po dobrym przyjacielu ojca), ma "Simus". Tak samo musi się podpisywać na wszystkich pracach, sprawdzianach, co przyprawia go zawsze o złość. Kiedy tylko matka wyznała mu prawdę , podjął decyzję, że nauczy się język angielskiego, a nie było to wcale takie proste. 
     Nie wiedział czemu jego matka związała się ponownie, ale zawsze wydawało mu się, że zrobiła to by nie musieli żyć w nędzy. Jednak jedynym czym jego życie teraz różniło się od życia nędznika to to, że miał jedzenie i dach nad głową. Simus widział, że matka nie kochała jego ojczyma i dlatego nie mógł jej wybaczyć. Nie potrafił wybaczyć jej tego, że znajdowali się w takiej sytuacji, że wylądowali w tym domu. Obcym domu z irytującą i głupia rodzina na karku. Siostra matki zawsze potrafiła zwęszyć pieniądze i dlatego wyszukała sobie najlepszego kolegę z pracy ojczyma Simusa. 
     Święta nigdy nie były udane, jednak te Simus mógł spokojnie odhaczyć na liście jako najgorsze. Martin ciągle się przechwalał, i oczywiście zbierał pochwały, choć radził sobie znacznie gorzej niż Simus. Kiedy byli sami kuzyn wyśmiewał się z "mutanta", że nie ma jeszcze dziewczyny, że zadaje się tylko z ludźmi z domu Feniksa i z miliona  innych rzeczy na, które nie wpadłby nikt inny. 
     Czasem Simus pozwalał sobie na upust emocji, ale zazwyczaj kończyło się to dla niego źle.  Dlatego częściej się zdarzało, że musiał po prostu znosić obelgi. Bywało też tak, że jeśli stało się cokolwiek, a czasem nawet bez powodu, Martin szedł na skargę. Bywało też tak, że Simus po prostu nie mógł dalej już siedzieć i wysłuchiwać kuzyna. Tak tez się stało drugiego dnia świąt.
- Znalazłbyś sobie kogoś porządnego, ofermo. I przestałbyś trzymać z tymi dziwakami z twojego domu. 
- I zacząć z takimi jak ty? Nigdy w życiu.
- A ta dziewczyna.. Jak jej było? A tak! Lil, czemu tak cały czas za wami chodzi? Zakochała się? A może macie taki spory romans. Słyszałem, że często u was nocuje.
     Simus starał się zachować spokój "już tylko chwila. Zaraz wrócimy do szkoły".
- Co jest, mutancie? Zaniemówiłeś?
- Nie musisz przypadkiem spotkać się z którąś z twoich wielbicielek?
- Nie w święta! To przecież czas dla rodziny - odpowiedział Martin, widząc, że jego matka przechodzi niedaleko - w przeciwieństwie do ciebie, wiem co to znaczy.
     Tego było za wiele, Simus nie licząc się z tym, że jego ciotka wszystko widzi i słyszy rzucił się na Martina.
- Co ty robisz?! Co za niewychowany, bestialski chłopak! A miałeś takie dobre warunki dorastania, widocznie moja siostra zawsze musi mieć pod górkę. Ale co musiała zrobić, żebyś ty się narodził?! Żeby obrażać gospodarza w jego własnym domu! Powinieneś być wdzięczny, że cię utrzymujemy!
- Gdyby to zależało ode mnie, wolałbym wylądować na ulicy niż mieszać z wami!
- Wyjdź! - krzyknęła ciotka - Jazda! I nie pokazuj się w tym domu do wieczora! Nie potrafisz docenić co dla ciebie robimy, w takim razie nie będziemy robić dla ciebie czegokolwiek! Oddawaj pieniądze i kartki! Natychmiast!
     Simus podniósł się gwałtownie i wyjął z kieszeni pieniądze i kartki. 
- Nie potrzebuję waszych pieniędzy! - wybiegł z mieszkania, a kiedy zakładał kurtkę, kątem oka zobaczył swoją matkę. 
     Chwila i znalazł się na ruchliwej czarodziejskiej ulicy. W niektórych wystawach były jakieś delikatne symbole świąteczne, ale większość było zamkniętych. Usłyszał pohukiwanie, uniósł głowę i zobaczył sowę, która zaraz wylądowała na jego ramieniu, wyciągając w jego stronę łapkę z doczepionym listem. Szybko przeczytał i od razu jego humor się poprawił.
_____________________________
Witajcie po długiej przerwie, tak, bardzo długiej. Przynoszę kolejny rozdział, który właściwie miał być dłuższy i zawierać w sobie także relacje Dobrego, Liliany i Halta, ale uznałam, że tak jak jest też może być. I potrzymam was trochę w niepewności, aczkolwiek, mam cichą nadzieję, że teraz rozdziały będą już bardziej regularnie, a przynajmniej raz w miesiącu.
Pojawiła się strona z bohaterami, postanowiłam sobie po utrudniać życie z tymi imionami, żeby nie było za łatwo.
Co więcej oprócz opisu świąt pozostałej czwórki, chcę umieścić w kolejnym rozdziale zalążek wojny. Stwierdziłam, że skoro Voldemort werbował przed wojną w różnych częściach świata, to w różnych częściach świata słyszeli o nim wcześniej. 
To tyle, jeśli ktoś, tu jest, to naprawdę fajnie by było gdyby się odezwał i wyraził swoje zdanie, choćby było ono takie samo jak Pani Łapy ( że jestem beznadziejna).
Taka sobie Visenna :)